czwartek, 15 sierpnia 2013

Hungarian golash
Węgierski gulasz, czyli łódzki misz-masz

Translation in progress

Największym problemem jest moje gadulstwo. Ale tylko to na papierze. Chociaż w sumie może to w realu czasami też. Chodzi o to, że chciałabym napisać o wszystkim i że wciąż za dużo mam do powiedzenia, więc może lepiej byłoby czasami milczeć? 
Ten wstęp jest po to, by wyjaśnić, dlaczego ten post będzie miał delikatny posmak gulaszu. Trochę tego, trochę tamtego. Będą zwierzęta, jedzenie, ciekawe spotkanie i fascynujący ludzie. I węgierski „misz masz” gotowy.
Piotrkowska
Początkowo miało być tylko o niezwykle konstruktywnym spotkaniu, w którym wzięłam udział, a ponieważ odbywało się ono w Łodzi, to i ta Łódź na moje kartki cały czas się zakradała i nie mogłam jej od tak, zlekceważyć. Zresztą może i dobrze, że nie będzie tylko o warsztatach, bo spotkanie było poniekąd tajne;), a konkretnie to, o czym na nim rozmawialiśmy. Ale może zacznę po kolei i od początku jak na uporządkowanego człowieka przystało (dobrze, że nie słychać śmiechu odnośnie tego „uporządkowanego”)
Zaczęło się od Łodzi, a jak mówią moi przyjaciele „Łódź to nie miasto, to stan umysłu”. I pewnie coś w tym jest. Pomijając jednak rozważania skąd to powiedzenie odnośnie Łodzi się wzięło w naszym otoczeniu (mój stan umysłu tym razem był w nienaruszonym i zupełnie „jasnym” stanie, choć co nieco może zachwianym przez emocje związane z długo wyczekiwanym przeze mnie koncercie), muszę przyznać, że Łódź urzeka mnie. Pewnie to zdziwi wielu mieszkańców miasta, którzy narzekają, że jest brzydko, szaro i w ogóle nic tu się nie dzieje.
Mural przy Piotrkowskiej
Co do urody to trudno debatować nad czymś, co jest względne. A piękno niezaprzeczalnie takie jest. I dla mnie Łódź jest piękna i na pewno ma ogromny potencjał, by piękną stać się dla szerszego grona. Można stwierdzić, że jest trochę takim brzydkim kaczątkiem, ale jeszcze trochę inwestycji i zamieni się w cudnej urody łabędzia, któremu będą padały do stóp setki tysięcy osób(będą padać do jej stóp, zamiast z niej wypadać).
Lubię ładne przedmioty i miejsca, ale takie nieskazitelne bywają często nudne, bez wyrazu. Ja uwielbiam kraje arabskie. Lubię ten syf na ulicach, który tworzą walające się wszędzie śmieci. Lubię spacery po targu, które nieraz mogą przyprawiać o wymioty smrodem padliny. No, cóż, może dziwna trochę jestem, że wolę brud, syf i malarię autentycznych dzielnic arabskich niż krystaliczność wysprzątanych i wypolerowanych chodników w turystycznych gettach typu „Szarm el szejk”. Dla mnie piękne jest to, co jest prawdziwe. Więc mogą i być te zrujnowane dzielnice i odrapane mury, a ja będę się upierać, że Łódź jest piękna. Chociaż kto wie czy nie mówiłabym tak samo, gdybym, na co dzień musiała je oglądać, a nie tylko z doskoku?
Reklama Agory na Piotrkowskiej
W Łodzi jest klimat i choć Piotrkowską zastałam totalnie rozkopaną, nie przeszkodziło mi to w zachwycaniu się częścią odnowionych budynków i tych zniszczonych, przedstawiających obraz niemal powojennych zdjęć. Piękno nie musi być błyszczące, gładkie, symetryczne, odnowione. Najpiękniejsze przecież są twarze, które noszą ślady przeżytych emocji, setek godzin śmiechu, ukrytych w kącikach oczu czy też trudnych chwil, odcinających się poziomą krechą na czole. Tak samo jest z budynkami, które niosą ze sobą historie. Nie znam ich wprawdzie, ale mogę je sobie do woli wymyślać i w tym też jest jakaś magia, nawet, jeśli czasem trochę śmierdząca i odrapana. Ale mimo wszystko piękna
Niesamowita Manufaktura
Łódź zaskoczyła noclegiem. Już od pierwszych chwil zachwycił mnie hostel (Music Hostel przy Piotrkowskiej), w którym zarezerwowaliśmy pokój. Przyznam, że jeden z lepszych, w jakich kiedykolwiek nocowałam. Potem szaleństwo na koncercie, nocne wędrówki z przyjaciółmi już znanymi i z tymi nowo poznanymi jak chociażby z Vladem, u którego na pewno w niedalekiej przyszłości będę gościć (dobrze mieć kogoś znajomego w Kijowie), a potem te dzienne, wypełnione niesamowitymi muralami i zwierzętami z łódzkiego ZOO, a zakończone na późnym obiedzie i to najlepszym, jakim zostałam kiedykolwiek poczęstowana w restauracji. Ogólnie jestem bardzo wybredna, jeśli chodzi o jedzenie, obsługę, wystrój itd., ale tylko w tych momentach, gdy idę do restauracji i rachunek, który wymaga ode mnie wyłuskania sporej części gotówki, bo żadnym problemem nie jest dla mnie jedzenie na ulicy za niecałego dolara czy spanie w najgorszych hostelach. Po prostu, z założenia, jeśli idę z nadzieją na zjedzenie czegoś naprawdę dobrego z okazji jakiegoś święta (tym razem mojej siódmej rocznicy ślubu), to pragnęłabym spożyć coś, co zaspokoiłoby moje nie
Cudna świnia rzeczna
Tym razem po skosztowaniu ostrej zupy tajskiej, sałatki z kozim serem, gruszką i pieczonymi płatkami migdałów oraz polędwiczek na pieczonych jabłkach z kozim serem i sosem żurawinowym, stwierdziłam, że mogę umrzeć, a w knajpie jeszcze mi się to nigdy nie zdarzyło. Nie miałam nic do zarzucenia fantastycznej, przemiłej obsłudze i genialnemu kucharzowi (to nie jest reklama sponsorowana J Musiałam niestety za ten obiad zapłacić). Widziałam tylko rosnące na twarzy mego męża zdziwienie i niedowierzania, gdy wznosiłam kolejne zachwyty i „achy i ochy”. O tym jedzeniu musiałam napisać, choć nie ma to kompletnie znaczenia, ale jeśli kiedykolwiek i ktokolwiek z Was do tego przemysłowego miasta zawita koniecznie niech wybierze się do Affogato.
Żyrafa z wywieszonym jęzorem
A co do ‘ochów i achów”, a właściwie „ochów”…
Do Łodzi zawitałam z dwóch powodów, choć jeden jakby dopiero zrodził drugi. Celem był Arena i koncert, ale o tym będzie w kolejnym poście. Przypadkiem okazało się, że następnego dnia po koncercie odbywają się warsztaty blogerskie „Oh my blog”, w których miałam ochotę wziąć udział już dużo wcześniej. Gdańsk jednak do tej pory nie był na liście planowanych miejsc spotkań. Musiałam się zmobilizować i zostać dzień dłużej, by wziąć w nich udział w Lodzi. 
Rzeźba
Skoro i tak już tam byłam i wśród setek tysięcy osób zostałam do udziału w nich wybrana, to grzechem byłoby nie skorzystać (co do tych setek to żart oczywiście, bo wyjątkowo mało kto chciał wziąć tym razem w nich udział. Może Łódź faktycznie wymiera?) 
I choć spotkanie przypłaciliśmy nocnym powrotem do Gdańska, opadającymi wciąż powiekami, których podtrzymywanie zapałkami nic nie dawało, to warto było w „Oh my blog” uczestniczyć.
Obiadowa sałaka w Affogato
Spotkania „Oh my blog” to wymiana myśli, szukanie ciekawych rozwiązań i pomysłów, wymiana doświadczeń i spostrzeżeń. To również fantastyczni ludzie, pasjonaci, których wokół nas nigdy za wiele, którzy zarażają swoją pasją, energią i chęcią do działania. Na takich spotkaniach wykluwają się nowe pomysły, rodzą inspiracje, wspólne plany, a czasem po prostu przyjaźnie. Bo ludzi, którzy mają coś naprawdę do powiedzenia poznać można w takich właśnie miejscach. Nie będę wprowadzać w tajniki naszych dyskusji i pomysłów, bo co w czterech ścianach zostało powiedziane, niech lepiej w nich zostanie. Z czasem efekty niektórych z odpowiedzi będzie można zaobserwować w zmianach na moim blogu.
Tym, co z tych czterech ścian mogę wynieść, to adresy blogów, na które warto zajrzeć. Dwa z nich to już „starzy wyjadacze” i część osób na pewno ich zna. Pozostali podobnie jak ja dopiero zaczynają, ale mają wiele Wam do pokazania i przekazania. Zapraszam na wszystkie z nich. Może zdecydujecie się gościć na nich częściej.